Archiwa
Kategorie
|
Adam Łaszyna, o którym głośno w mediach w związku ze szkoleniem dla prokuratorów, szkolił posłów PO, jak wiarygodnie wypaść w mediach, przygotowywał Donalda Tuska z PR-u, szkolił w czerwcu wszystkich nadleśniczych. To nowa polityka medialna, jaką funduje Dyrektor Generalny LP i jego prawa ręka Mariusz Turczyk.
Nowa, ale czy właściwa?
Jak dowiadujemy się od uczestników szkoleń, którzy, co trzeba przyznać, wyrażali się pozytywnie o tych szkoleniach, pan Łaszyna uczył ich, że nie ma znaczenia co się robi, jak się robi, ale jak się to sprzedaje.
Dziś gospodarka Polska zbiera owoce takiej polityki. Finanse państwa się walę, dług osięgnie lada chwila 1 bln zł, a rządzący przekonują społeczeństwo, że jest OK.
Obawiamy się, że taki efekt może wypłynąć ze szkoleńpana Łaszyny.
Lasy, to nie fabryka pasty do zębów, ale postrzegana przez społeczeństwo organizacja gospodarcza o dużej stabilności, konserwatywna i bardzo przewidywalna, dbająca o interes społeczny na równi z interesem gospodarczym. Posiada na rynku pozycję dominującą i nie musi walczyć z konkurencją o nowych klientów.
Są niestety nadleśniczowie, którym taka polityka nie odpowiada, bo oni to swojaki i nie będą się troszczyli o jakieś Lasy. Ważna jest własna kasa, własna kariera, a pracownicy i tak widzą sprawy lasów (jak mawiał klasyk tego gatunku) z pozycji budy dla psa.
Trwa pasmo przedziwnych poczynań z osadami służbowymi w bardzo „modnej” ostatnio na PRAWYM LESIE Dyrekcji Łódzkiej LP. Chodzi o Leśnictwo Janinów znajdujące się w Nadleśnictwa Brzeziny. Leśniczy l-ctwa Janików na swój wniosek i prośbę otrzymał dwuletni urlop w związku z przejściem do pracy w Państwowej Straży Pożarnej . Leśniczówka Janików w której mieszkał wraz z rodziną była wyremontowana kilka lat wcześniej za bardzo duże pieniądze. Leśniczy l-ctwa Janików zwolnił zatem użytkowaną leśniczówkę i w prawie ekspresowym czasie wykupił pustą leśniczówkę w L-ctwie Budziszewice która wg.. ekspertyz budowlanych rzekomo nie nadawała się do remontu i zamieszkania i tego względu leśniczemu L-ctwa Budziszewice wybudowano nową osadę oddaloną ok.100 m od tej starej. Jesteśmy przekonani, że gdyby nie pochodząca z bardzo wpływowej „rodziny leśnej” żona byłego leśniczego L-ctwa Janików to sprawa ekspresowej sprzedaży rzekomo nie nadającej się do remontu leśniczówki w Budziszewicach nie była by sfinalizowana .Jak się mówi ta osada czekała na „swego” i doczekała się swego. Jak teraz wygląda sytuacja w l-ctwie Janików .Na zdrowy rozsądek to opuszczona osada Janinów powinna być przekazana nowemu leśniczemu ale tak się nie stało gdyż zwolnioną osadę przekazano komendantowi Straży Leśnej z N-ctwa Płock który stał się nagle naczelnikiem wydziału kontroli w Dyrekcji Łódzkiej. O braku kompetencji tego człowieka pisano wielokrotnie na łamach „Prawego Lasu” .Funkcjonujący obecnie l-czy L-ctwa Janików nie ma gdzie mieszkać i dojeżdża codziennie z Rogowa. Tak więc L-ctwo Janinów po godz.16 nie jest w ogóle nadzorowane. Takie decyzje zostały podjęte za czasów poprzednika obecnego dyrektora RDLP w Łodzi którego głównym doradcą był nie kto inny jak były już na szczęście Naczelnik Wydziału Kadr- dawniej Nadleśniczy N-ctwa Płock z którego to właśnie przyszedł strażnik- naczelnik. Ale czy dyrektor obecnie zarządzający RDLP w Łodzi nie mógł zmienić tych decyzji. Chyba nie-bo nie wypada gdyż przed objęciem stanowiska w RDLP w Łodzi pracował w nadleśnictwie gdzie nadleśniczym był ojciec żony leśniczego który jest teraz sikawkowym w Państwowej Straży Pożarnej. Obecny Dyrektor RDLP w Łodzi w czasie gdy po raz pierwszy przechodził do pracy w dyrekcji musiał być pozytywnie zaopiniowany przez tegoż nadleśniczego. Tak więc młodzi są już na „swoim”. Pracownicy Nadleśnictwa Brzeziny zadają sobie pytania Dlaczego zostały podjęte tak absurdalne decyzje? Czy jest normą w dyrekcji łódzkiej ,że funkcyjny leśniczy nie ma gdzie mieszkać na terenie kierowanym przez siebie leśnictwie? , za ile został sprzedany pustostan czyli stara leśniczówka , która nie nadawał się do remontu i zamieszkania ,czy w czasach powszechnych oszczędności – osadę nie nadającą się do remontu i zamieszkania nie można był sprzedać w drodze licytacji.W obecnym czasie, gdzie Dyrektor Generalny pozbył się Inspekcji LP przekazując całą jej kompetencję na ręce Dyrektora Regionalnego sprawa ta jak wiele i wiele innych w lasach nie tylko w tej dyrekcji nie ujrzy nigdy światła dziennego bo zostanie po prostu zamieciona pod dywan. Trzeba wiedzieć, że w tym nadleśnictwie jest jeszcze kilka innych absurdalnych sytuacji mieszkaniowo – dojazdowych których się rzekomo nie „widzi” bo stary układ towarzyski działa. I jest cudnie, a zabawa wciąż trwa.
24 lipca 2013 roku na blogu wicemarszałek Sejmu Wandy Nowickiej pojawił się opublikowany poniżej wpis dotyczący Lasów Państwowych. Przypomnę, że dzień wcześniej w Sejmie toczyła się dyskusja na temat nowelizacji ustawy budżetowej; by być dokładnym, w sprawie zniesienia pierwszego progu ostrożnościowego.
Redaktorom Prawego Lasu nie udało się, w propozycjach ministra Rostowskiego, usłyszeń ani słowa o prywatyzacji Lasów. Skąd akurat tego dnia Pani Marszałek wypaliła z takim pomysłem? Czyżby, jako Marszałek Sejmu, wiedziała więcej niż inni posłowie i obserwatorzy?
„Gest rozpaczy Ministra Rostowskiego, tylko tak można nazwać rządowe przymiarki do prywatyzacji Lasów Państwowych. Czy po tej transakcji do lasu będą mogli wejść tylko ich właściciele? Reszta społeczeństwa będzie zaś oglądała drzewa przez wysoki płot lub będzie mogła wejść na teren prywatny kupując wcześniej bilet?
Prywatyzacja lasów to proces budzący wątpliwości pod każdym względem – społecznym, ekonomicznym i moralnym. Lasy Państwowe to dziś państwowe przedsiębiorstwo, zatrudniające ponad 24 tys. osób, które jako pierwsze odczują zmianę właściciela. W następnej kolejności sprzedaż lasów dotknąć może resztę społeczeństwa.
Teraz do lasu możemy wejść w każdej chwili bez ograniczeń. Poza obszarami chronionymi możemy w nich wypoczywać, obcować z przyrodą, zbierać grzyby, jagody, jeżyny, czyli czerpać do woli z tego, co oferują nam polskie lasy. Czy dostęp do prywatnego lasu będzie nadal nieograniczony po prywatyzacji Lasów Państwowych?
Media snują dziś apokaliptyczne wizje, prognozując, że wstęp do sprywatyzowanych kompleksów leśnych będzie uzależniony wyłącznie od dobrej woli ich właściciela. Nie są to obawy bezpodstawne. Dziś nie ma z tym większego problemu. Lasy prywatne stoją otworem, ale ich właściciele stanowią zdecydowaną mniejszość. Większość areałów leśnych należy do państwa. Co stanie się gdy sytuacja ta ulegnie zmianie i pozbędzie się ono publicznego drzewostanu? Pod względem społecznym decyzja ta może mieć niezwykle, negatywne konsekwencje. Lasy są przecież wspólnym, dobrem społecznym. Odebranie do nich dostępu społeczeństwu jest moralnie naganne.
Pod kątem ekonomicznym to również kontrowersyjna decyzja. Co prawda na początek pod młotek ma pójść 36 tys. hektarów lasów należących do państwa. Rząd planuje jednak prywatyzację całego państwowego przedsiębiorstwa, w którego posiadaniu są polskie lasy. Aktywa Lasów Państwowych, zarządzających dziś polskim drzewostanem publicznym są warte 4.8 mld zł. Roczny przychód tej firmy to prawie 7.5 mld zł. Każdego roku przedsiębiorstwo to odprowadza do kasy państwa dziesiątki milionów złotych podatków. Prywatyzacja tak cennego podmiotu, o ile w ogóle powinna nastąpić, wymaga wcześniejszej debaty społecznej, być może nawet referendum. Rząd nie może z powodów czysto księgowych, ratując budżet i Ministra Rostowskiego, sprzedawać majątku tak ogromnej wartości.
Lasy mają służyć społeczeństwu, a nie łatać dziurę budżetową, do której doprowadzili rządzący, swymi błędnymi założeniami.
Real czy déjà vu?
Oglądając główne wydanie Wiadomości TVP 11 lipca 2013 r., myślałam, że śnię na jawie lub przeżywam déjà vu. Na szczęście w komputerze można program powtórzyć. Puścić go jeszcze raz, i jeszcze raz. Przetrzeć oczy i dojść do wniosku, że to już było! W latach 1980-81, słynny „Dziennik” telewizyjny codziennie o godzinie 19.30, pluł na „Solidarność” i straszył – co to będzie jak wybuchną strajki.
Jakie to niedogodności spotkają zwykłych obywateli. Podawano nawet dane, ile straci na protestach polska gospodarka, itp. Wszystkim, którzy chcą przypomnieć sobie młodość, a młodzieży, aby mogła wczuć się w tamte klimaty PRL.
Wtedy, kiedy w sklepach był tylko ocet, łatwiej było wmówić ludziom, że wszystkiemu jest winna „Solidarność” i strajki. Oczywiście władza wiedziała, że bój idzie o wolną Polskę i odsunięcie od władzy miernych a wiernych partyjniaczków.
Najbardziej patriotyczne pokolenie wychowane w II RP, które odbudowało Polskę, odeszło na emerytury. Po wojnie zasadą było, że dyrektor naczelny to członek partii komunistycznej po kursach, ale już jego zastępcą mógł być bezpartyjny fachowiec. Musiał się znać na produkcji (w odróżnieniu od naczelnego dyrektora), gdyż plan trzeba było wykonać. Polskę odbudowali przedwojenni inżynierowie. Potem wszystko zaczęło się w PRL-u staczać w dół, najlepsi odeszli na emerytury. Zaczęli ich zastępować politrucy i kolesie. Obecnych 50-latków uczyli jeszcze przedwojenni nauczyciele i profesorowie, doktoryzujący się na przedwojennych uczelniach. „Solidarność” tworzyli głównie obecni 50-latkowie. Wspierało ich pokolenie, które pamiętało II RP.
Gdyby nie stan wojenny, mielibyśmy wolną Polskę, a nie II PRL zwaną III RP. Doradcy typu Geremek & co, nie mieliby nic do gadania. W 1989 r. oszukano cały naród. Oczywiście, ludzie chcieli ich słuchać i wierzyć, że tak łatwo zdobyto niepodległość i są fachowcy, którzy wiedzą, jak zbudować kraj powszechnego dobrobytu i szczęśliwości. Tymczasem zawarto w Magdalence przed „okrągłym stołem” porozumienie, jak rozkraść Polskę. Jak uwłaszczyć się na majątku narodowym. Miernoty, złodzieje i pożyteczni idioci doszli do władzy. Skutek – rozwalone całe państwo, zniszczone wszystkie gałęzie przemysłu, bezrobocie, masowa ucieczka głównie wykształconej młodzieży za granicę. Zniszczeń jest więcej, niż w wyniku długotrwałej wojny. Klasa polityczna jest bardzo mierna, by nie powiedzieć – tragiczna. Dotyczy to wszystkich partii. Mało tego, lokalni politycy ponadpartyjnie zawierają sojusze. Podzielili łupy i chcą tylko z kadencji na kadencję trwać na stołkach. Uczciwi ludzie stronią od polityki. Wiedzą, że jak się „wychylą” z fachowością i zdolnościami, to zostaną natychmiast „ścięci” i będą musieli szukać pracy, błąkając się po świecie!
W narodzie już kipi – naród zdał sobie sprawę z tego, że został „wystrychnięty na dudka”. Młodzież nie ma poczucia winy z powodu swojej naiwności. Ileż to razy kolejne rządy miały gdzieś protesty hutników, włókniarek, górników, cukrowników, rolników, pielęgniarek itp.? Bronili oni polskiej gospodarki. Kolejni ministrowie i prezesi nie mieli pojęcia o branżach, którymi kierowali. Wszak królowało hasło: „nie zna się – to się pozna”. I mamy ruinę państwa.
Społeczeństwo zaczyna się samoorganizować. Związki zawodowe porozumiały się w sprawie współpracy. Powiedziały: koniec – mieliście gdzieś nasze manifestacje, nasze petycje podpisane przez kilka milionów obywateli. Sięgamy po naszą broń – po strajk. Władza czuje, że to nie przelewki. Więc wzorem władców PRL, robi nam „powtórkę z rozrywki”. Wynajduje „autorytety” i „fachowców”, którzy mają przekonać naród o tym, żeby nie strajkował. I pojawiają się Sadowscy z Centrum im. Adama Smitha z tłumaczeniem, że to obywatele tak naprawdę zapłacą za te strajki. Panie Sadowski, gdzie Pan był, jak rujnowano polską gospodarkę? Jakoś nie krzyczał Pan i nie rozdzierał szat, jak Rejtan w sejmie! Owszem społeczeństwo już zapłaciło za zniszczenia, za likwidację przemysłu. Czas to przerwać i zacząć powoli odbudowywać kraj. Rozliczyć „szkodników”. Kto was, usłużni fachowcy, uczył ekonomii? Milczeliście, gdy ignoranci w poszczególnych rządach twierdzili, że trzeba likwidować produkcję, a rozbudować usługi! Czyli co – żyć na kredyt, wszystko kupując?
Kolejny fachowiec – dziennikarz „Forbes” – Grzegorz Cydejko, tłumaczy widzom „Wiadomości”, ileż to strat spowoduje strajk – o jedną czwartą spadnie produkcja, czyli z 16 mld dziennie, na 4 mld. Boleje nawet nad stratami łamistrajków. No cóż, usłużnych w każdym zawodzie nie brakuje, szkoda tylko, że red. Cydejko jest prezesem Zarządu Oddziału Warszawskiego SDP. Teraz jest dla mnie zrozumiała jego wojna z Zarządem Głównym SDP, toczona już od wielu kadencji. Nasiliła się ona teraz. Myślałam głupia, że kieruje się on ambicjami, gdyż przegrał kolejne wybory na prezesa SDP. No i wyszło szydło z worka. Pan Cydejko służy władzy! Gani Związki Zawodowe. Dlatego uderza w kolegów – niezależnych dziennikarzy! Wie, że oni nikomu z kacyków nie służyli i służyć nie będą. Są wierni jedynie obywatelom Polski. Postępują zgodnie z własnym sumieniem. Ciekawe, co powie red. Cydejko kolegom, dziennikarzom i innym pracownikom TVP SA, zwalnianym z pracy jedynie dlatego, że ktoś wpadł na pomysł przekształcenia telewizji publicznej wyłącznie w emitera? Zniszczyć media publiczne jest łatwo, odbudować trudniej! Jestem pewna, że pracownicy TVP nie są samobójcami i poprą strajk! Radosną twórczość kolejnych ekip rządowych w mediach obserwujemy od początku lat 90. Może warto powiedzieć – dość?
Grzegorz Cydejko prowadzi też nagonkę na ZG SDP, w związku z grantem szwajcarskim na pomoc dziennikarzom prasy lokalnej. Stara się pomówić kolegów z Zarządu Głównego o powiązania z PiS-em. Gorzej, wziął bezpośredni udział w dyskredytowaniu na portalu press.pl autorki i koordynatorki projektu grantowego. W tekście znalazło się takie zdanie:
Grzegorz Cydejko, szef warszawskiego oddziału SDP, uważa, że Edyta Żyła ma prawo do pracy dla SDP. – Została zatrudniona przez zarząd SDP, a nie wybrana przez Stowarzyszenie. Jednak jej zatrudnienie przez SDP oznacza, że program, który ma służyć wolności mediów lokalnych, tak naprawdę ma służyć polityce – stwierdza Cydejko.
Działa pan, panie Cydejko, na szkodę SDP! Pani Edyta Żyła jest byłą dziennikarką, pracującą w mediach ogólnopolskich (Życie Warszawy, Życie, Rzeczpospolita, TVP). Pracowała też w Ministerstwie Sprawiedliwości. Wygląda na to, że pochwala pan tezę autora artykułu, że praca w ministerstwach i to nie na „funkcjach politycznych”, a jako funkcjonariusz służby cywilnej, dyskredytuje. Mało tego, z tekstu wynika, że po zmianie rządu, na bruk powinni wylatywać wszyscy pracownicy, ze sprzątaczkami włącznie. Ma ich też, wg takiej filozofii – obowiązywać dożywotnio całkowity zakaz pracy. Brawo panie Cydejko. Brawo autor – „MW” z press.pl!
Otóż, Panie Cydejko, ja jestem szczęśliwa, że zgłosiła się do SDP osoba, która jest dobrym specjalistą. Napisała projekt grantowy, który zyskał uznanie. Mam dość miernych, ale wiernych potakiwaczy, co to tylko gadać potrafią. Panie Cydejko, zrób Pan najpierw coś sam, a nie przeszkadzaj w pracy innym! Nie pomawiaj i nie rób zamieszania. Komu pan służysz, widziałam na własne oczy w „Dzienniku” , o przepraszam, „Wiadomościach” TVP.
Mam nadzieję, że już niedługo społeczeństwo się ocknie. Pogoni miernych, wiernych politykierów ze wszystkich partii. „Archipelag polskości” istnieje i jest coraz silniejszy. Polaków stać na to, aby wyłonić prawdziwą elitę. Trzeba zrobić prawybory przed wyborami do władz samorządowych. Wybrać mądrych, zdolnych ludzi, którzy będą działać dla dobra wspólnego, a nie zaspakajać swoich ambicji i dbać o własne kieszenie.
Trzeba w końcu w Polsce zrobić porządek. Brawo związki zawodowe.
Ja osobiście solidaryzuję się z wypowiedzią, w cytowanych Wiadomościach, pani Ewy Hauer – Brylewskiej, kierowcy autobusu:
Sprzeciwianie się złu jest słuszne i trzeba to czynić, by być w zgodzie ze swoim sumieniem.
Jadwiga Chmielowska
Źródło: pressmix.eu
Polscy Kresowiacy doznali od swych ukraińskich sąsiadów niesłychanych potworności, jednak wielokrotnie napotkali również pomocną dłoń. W setkach relacji ocalałych z rzezi pojawiają się wyrazy wdzięczności dla Ukraińców, którzy spieszyli na ratunek Polakom z narażeniem własnego życia.
Pomoc ta przejawiała się najczęściej w ostrzeżeniu przed napadem planowanym przez szowinistów, w udzieleniu schronienia i wsparcia ofiarom, w odmowie popełnienia zbrodni, a w niektórych przypadkach również w czynnym przeciwstawieniu się mordercom. Powody tak szlachetnej postawy były rozmaite – od motywowanych światopoglądem chrześcijańskim po przejawy solidarności sąsiedzkiej, czy zwykłe ludzkie współczucie. Niezależnie od pobudek, osoby spieszące z pomocą Polakom każdorazowo narażały się na najokrutniejsze represje. W razie ujawnienia ich czynów były bezlitośnie mordowane, niekiedy wraz z rodzinami, przez swych rodaków ogarniętych szałem.
W Medwedówce (gm. Ludwipol) z rąk rezunów zginęło 60 Polaków. Mała dziewczynka ocalała z rzezi, ponieważ ukraińska sąsiadka zaświadczyła, że dziecko jest Ukrainką. Widząc wahanie morderców, sąsiadka porwała dziewczynkę na ręce krzycząc: „To mało wam krwi Lachów i chcecie zabić ukraińskie dziecko!”. Banderowcy dali za wygraną. Podczas napadu na Liniów (gm. Świniuchy) w lipcu 1943 r. upowcy zabili 70 Polaków. Ocalały dwie kilkuletnie dziewczynki, Genowefa i Emilia Sobczyńskie, które matka ukryła w psiej budzie. „W budzie Kruczka było ciasno i ciemno, strasznie – wspominała Genowefa, podczas opisywanego zdarzenia zaledwie 5-letnia. – Nie pamiętam, jak długo byłyśmy w budzie. Pewnie ze strachu zasnęłam. […] Z budy zabrały nas Ukrainki.
Za przechowanie polskich dzieci w tamtym czasie groziła śmierć. Ale one się nie bały wcale.” Mieczysław Słojewski z Borka (gm. Stepań), spalonego przez upowców, ukrywał się w lesie wraz ze swym 7-letnim synem Edwardem. Wyczerpany, doprowadzony do ostateczności życiem w stałym napięciu, postanowił odebrać życie sobie i swemu dziecku. „Dwukrotnie zamierzałem popełnić samobójstwo ze strachu przed schwytaniem i przed męczarniami, jakich spodziewałem się od ukraińskich bandytów. Brałem mego synka Edzia i szliśmy nad rzeczkę. […] I kiedy brałem syna za rączkę, ten wtedy mówił z płaczem do mnie: >>Tatusiu! Wracamy do naszej kryjówki.<< Nie miałem odwagi skoczyć do wody.” Obu Słojewskich ocalił Ukrainiec Petro Bazyluk, który następnie przez szereg miesięcy, aż do nadejścia Armii Czerwonej ukrywał ich w swej stodole. Podobnych zdarzeń było wiele. A bywało i tak, że iskra człowieczeństwa budziła się, choć na chwilę, w największym zbrodniarzu.
W sierpniu 1943 r. banderowcy oraz chłopstwo ukraińskie wymordowali ponad 200 Polaków w Teresinie (gm. Werba). Pewną polską rodzinę ocalił Ukrainiec Szymon Środa, udzielając jej ostrzeżenia na tydzień przed napadem. Jeden z ocalałych wspominał: „Nie wiem, co się stało Środzie – że nas ostrzegł, a tydzień później […] zakopał żywcem troje dzieci.”
Nie ma większej miłości…
Na samym tylko Wołyniu zarejestrowano 313 przypadków zamordowania Ukraińców przez UPA za pomoc udzieloną Polakom bądź za krytykę antypolskich działań banderowców. Całkowita liczba ukraińskich „Sprawiedliwych” zgładzonych przez UPA jest o wiele większa; sięga zapewne ok. 1000 osób.
W 1944 r. „ukraińscy powstańcy” dopuścili się mordu na 100 Polakach w Ciemierzyńcach (gm. Dunajów). Mała dziewczynka, Stanisława Wilk, próbowała schronić się na podwórku sąsiadki, Ukrainki Ireny Chruścielowej. Mordercy dopadli ją tam. Pani Chruścielowa porwała wówczas dziecko na ręce, krzycząc: „Ne dam! Ne dam!” Zabito je obie. W Uściu Zielonym banderowcy zgładzili 130 Polaków. Zginął również Ukrainiec Sławko Hołub, który odmówił przyłączenia się do rzezi. Na jego ciele oprawcy zostawili kartkę z napisem: „Chto ne z namy, toj proty nas”. W Boratynie (gm. Torczyn) zginęło 11 Ukraińców pomagających Polakom. W Chorochoryniu (gm. Szczurzyn) – kolejnych 6. W Turylczach upowcy powiesili dwie rodaczki (obie ciężarne), a kolejne dwie osoby (matkę i syna) utopili w pobliskim Zbruczu. W Jarosławiczach obok 50 polskich ofiar odnotowano również śmierć 4-osobowej ukraińskiej rodziny Żerdyckich. W Dubnie za udzielanie pomocy Polakom dokonano pogromu rodziny Sawków – zginęło 7 osób, ocaleli tylko trzej chłopcy, którzy udawali zabitych. W Kuropatnikach (gm. Koniuch), gdzie banderowcy zgładzili 30 Polaków, jeden z upowców odmówił zlikwidowania polskiego księdza. Zapłacił za to życiem. Nie był to jedyny przypadek takiej „niesubordynacji” w szeregach „ukraińskich powstańców”. W Tutowiczach (gm. Antonówka) zginęła Jaryna Wołoszyn, członkini UPA. Jej „zdrada” polegała na tym, że sprzeciwiła się zabiciu polskiego dziecka.
Brat przeciw bratu
Stosunek do ludobójstwa prowadzonego przez banderowców głęboko podzielił kresowych Ukraińców. Konflikt rozdzierał naród, lokalne społeczności, a nawet rodziny. W Perestańcu (gm. Klesów) Ukrainiec Aleksander Gis przepędził agitatorów UPA, którzy namawiali do mordowania Polaków. Gis został za to zakatowany na śmierć przez własnych synów.
W Dominopolu (gm. Werba) dwaj bracia należący do UPA mieli zamiar zamordować swą matkę – z pochodzenia Polkę. Przeszkodził im w tym ojciec – Ukrainiec, który zastrzelił jednego ze swych synów, a drugiego zmusił do ucieczki. Po jakimś czasie ojciec zginął od kuli syna. Matka, decyzją lokalnego komendanta UPA, została oszczędzona. W Niżborgu Nowym (gm. Kopyczyńce) Ukrainiec zginął z ręki syna po tym, jak publicznie potępił zbrodnie na Polakach. W Łuczycach (gm. Turzysk) podczas napadu UPA polska rodzina schroniła się w domu ukraińskiego sąsiada Semena Herasyma. Ten stanął na progu domu z siekierą w rękach, gotów bronić Polaków przed bojówkarzami, na których czele stał jego rodzony brat, Konstanty. Zbrodniarze wycofali się. W Teresinie (gm. Werba) wśród upowskich zabójców wyróżniał się aktywnością niejaki Hryhirij Stolaruk. Z kolei jego krewny Anastazij ukrywał Polaków. Również żona upowca Kiryczuka nie podzielała morderczych inklinacji swego małżonka, zaopatrując ukrywających się Polaków w chleb.
Wierność aż po grób
W przypadku małżeństw mieszanych narodowościowo banderowcy domagali się od ukraińskich żon i mężów, aby zamordowali swych polskich współmałżonków oraz ich wspólne dzieci. Bywało, że zalecenia te były posłusznie wykonywane, ale nie brakło też przykładów heroicznej wierności.
W Antolinie (gm. Ludwipol) uśmiercono Michała Mieszczaniuka za odmowę zabicia polskiej żony i rocznego dziecka. Również gajowego Kifiaka z Germakówki (gm. Krzywcze Górne) zamordowano, ponieważ nie chciał zabić żony i synka. W Czechowie (gm. Monasterzyska) zginęła Ukrainka Płomińska wraz z dzieckiem, ponieważ nie chciała wskazać oprawcom miejsca ukrywania się jej męża – Polaka. W Czanyżu (gm. Grabowa) dwaj bracia Stopniccy zginęli od kul bojówki UPA, gdyż odmówili zabicia swej matki – Polki. W Łozowej Stefan Płaksa został zastrzelony przez swych rodaków, gdy bronił swej polskiej żony. Z tych samych powodów zamordowano nieznanego z nazwiska Ukraińca w Burakówce (gm. Koszłowce). W Białogłowach (gm. Załoźce) za identyczną „zbrodnię” zginął Ukrainiec Szeremeta, podobnie jak Ukrainiec Horobiowski z Litowiska (gm. Podkamień) oraz Ukrainiec Milisiewicz z Żabcza (gm. Czaruków).
W Bużku (gm. Biały Kamień) zabito Romana Kożyszyna, który nie chciał zamordować swego polskiego szwagra. Wstrząsające zdarzenie miało miejsce w Stechnikowcach (gm. Łozowa). Pewien Ukrainiec otrzymał od UPA rozkaz zabicia swej polskiej żony i dwóch córek. Stanowczo odmówił. Którejś nocy do jego domu wtargnęło dwóch napastników. Gospodarz powalił ich ciosami topora. Kiedy zapalił lampę, rozpoznał w zabitych swego ojca i brata.
Ne ubywaj!
Antypolski amok ogarnął nawet część duchownych greckokatolickich i prawosławnych narodowości ukraińskiej. Wielu z nich usprawiedliwiało działania rezunów czy wręcz podburzało do rzezi. Zdarzały się nawet przypadki bluźnierczego święcenia noży i siekier używanych podczas pogromów. Z drugiej strony nie brakło odważnych kapłanów, którzy nie bacząc na solidarność plemienną ani na zagrożenie własnego życia, potrafili rzucić mordercom w twarz słowa: „Nie zabijaj!”. W Gaju (gm. Wielick) zamordowano prawosławnego księdza za to, że odmówił udzielenia błogosławieństwa upowcom na ich bandycką „akcję” i próbował namówić ich do porzucenia morderczych zamiarów. Wraz z kapłanem zginęła jego żona i dwójka ich dzieci.
W Pełczy (gm. Werba) zginął inny prawosławny duchowny, który ocalił proboszcza miejscowej parafii rzymskokatolickiej. W Żabczu (gm. Czaruków) upowcy spalili żywcem w cerkwi księdza greckokatolickiego Serafina Horosiewicza oraz czterech Polaków, których ukrywał w swym domu. W Strusowie z rąk banderowców poniósł śmierć kapłan greckokatolicki Panasiuk, „winny” wygłaszania kazań, w których potępiał zbrodnie UPA. Wraz z duchownym uśmiercono jego żonę, Polkę, będącą w zaawansowanej ciąży. Za krytykowanie zbrodni UPA zginął wraz z całą rodziną Michał Tełep, proboszcz greckokatolicki z Rogóźna.
Samych tylko duchownych prawosławnych UPA zgładziła ogółem 27, wśród nich biskupa włodzimiersko-wołyńskiego Manujiła (Tarnawśkiego), który opowiedział się za współpracą z Niemcami, a równocześnie potępił napady na bezbronną ludność dokonywane przez upowców. Z kolei melnykowska frakcja OUN zamordowała zwierzchnika Autonomicznego Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego arcybiskupa Ołeksandra (Hromadśkiego). Choć szerokie kręgi duchowieństwa ukraińskiego, również hierarchów, do końca zachowały złudzenia co do ruchu nacjonalistycznego (przykładem sam zwierzchnik Kościoła greckokatolickiego, arcybiskup Andrzej Szeptycki, który wprawdzie udzielał pomocy ukrywającym się Żydom, a w swych listach pasterskich potępiał grzechy przeciw V przykazaniu, wszakże nie zdobył się na potępienie UPA, wierząc – lub chcąc wierzyć – że zbrodnie są dziełem samowolnie działających band radykałów), nie sposób nie wspomnieć tu postaci unickiego biskupa stanisławowskiego Grzegorza Chomyszyna. Ów hierarcha jeszcze przed wojną dostrzegł niebezpieczne tendencje w programie OUN, zaś na ludobójczą akcję UPA zareagował bezkompromisowo, rzucając klątwę na wszystkich, którzy przelewają krew w nienawiści i zaślepieniu.
Andrzej Solak
Powyższy tekst pochodzi z nieopublikowanej jeszcze książki „Kresy w płomieniach. 1908-1957” autorstwa Andrzeja Solaka. Książka ukaże się w sierpniu tego roku nakładem wydawnictwa eSPe.

Fragment najnowszej książki Joanny Wieliczki-Szarkowej „Wołyń we krwi 1943”.
Zgodnie z planem, w niedzielę, 11 lipca 1943 roku oddziały UPA zaatakowały Polaków w 85 miejscowościach powiatu włodzimierskiego i 11 powiatu horochowskiego. W powiecie włodzimierskim rzeź rozpoczęła się o godz. 2.30 rano od polskiej wsi Gurów, obejmując swoim zasięgiem: Gurów Wielki, Gurów Mały, Wygrankę, Żdżary, Zabłoćce, Sądową, Nowiny, Zagaję, Poryck, Oleń, Orzeszyn, Romanówkę, Lachów, Gucin i inne. W Gurowie z 480 Polaków ocalało tylko 70, w Porycku wymordowano prawie całą ludność polską – ponad 200 osób; w kolonii Orzeszyn z 340 mieszkańców zginęło 270 Polaków; we wsi Sądowa spośród 600 Polaków przeżyło tylko 20; w kolonii Zagaje z 350 Polaków życie ocaliło tylko kilkunastu. Wsie i osady polskie ograbiono i spalono. Tego dnia upowcy zaatakowali wiernych zebranych na mszach św. w kościołach (niedokończone msze wołyńskie): w Porycku, Orzeszynie, Krymnie, Chrynowie, Zabłoćcach, Kisielinie.
W Porycku, rodowym mieście Czackich, do XVIII-wiecznego kościoła pw. św. Trójcy i św. Michała Archanioła mieszącego grobowiec założyciela Liceum Krzemienieckiego, Tadeusza Czackiego, bandyci wtargnęli w czasie mszy św. o godzinie 11-tej. Jak zeznawał jeden ze sprawców napadu Iwan Hryń: „Było tak: do wsi Pawłowka [Poryck] przyjechała z lasu r[ejo]nu iwanickiego band[ycka] grupa licząca około 40 osób. Miejscowa bojówka, którą wtedy dowodził Oranśkyj S. U., liczyła do 12 osób. [Grupy te] zostały połączone. (…) W nocy przygotowaliśmy się, a nazajutrz cała band[ycka] grupa, w tym również i ja, dokonaliśmy napadu na polski kościół. W tym czasie w kościele odprawiane było nabożeństwo, w którym uczestniczyło do 200 obywateli narodowości polskiej – dwieście osób – starców oraz nieletnich. Kościół został okrążony i rozpoczęło się mordowanie obywateli. Z karabinu maszynowego strzelano w kierunku głównego wejścia i okien, w wyniku czego zginęło wielu dorosłych i dzieci. Tych, którym udało wydostać się [z kościoła], doganiano i zabijano w biegu„.
Proboszcz, ksiądz Bolesław Szawłowski został ostrzeżony o napadzie po mszy św. o godzinie 9-tej przez Ukraińca z sąsiedniej wsi i kazał ministrantom rozgłosić, aby ludzie nie przychodzili na sumę, ale niewielu posłuchało. Kapłan wyszedł do wiernych, modlił się z nimi i udzielał rozgrzeszenia, mimo postrzelenia, aż został trafiony drugi raz (zmarł później w zakrystii lub według innej wersji został wyniesiony z kościoła i dobity).
Dwóch Ukraińców przechodząc wzdłuż ławek wystrzelało siedzących w nich ludzi. Potem uśmiercali rannych. Niektórym udającym nieżywych udało się uratować: „W kościele byłam z siostrą […]. Jak usłyszałam, że mordercy chodzą po kościele i mówią: ‘o toj jeszcze żywyj’, to szybko złapałam jakąś czapkę umoczoną w ciepłej lepkiej krwi i potarłam nią twarz sobie i siostrze, udawałyśmy zabitych. […] Dym bardzo dusił, zatem ludzie próbowali uciekać z kościoła, ale serie z karabinu maszynowego przerywały ich cierpienia w drzwiach kościoła. […] Ukraińcy krzyczeli ‘wychadi chto żywyj’, a wychodzących zabijali w drzwiach […] usiłowano kościół wysadzić w powietrze, ale poczuliśmy tylko okropny wstrząs i wszystko ucichło” – wspominała napad Jadwiga Krajewska. W Porycku zginęły 222 osoby, około sto z nich zostało pochowanych w wielkim dole wykopanym przy dzwonnicy. W 60. rocznicę mordu odsłonięto w miasteczku pomnik upamiętniający ofiary UPA.
Tej samej niedzieli, o tej samej porze co w Porycku, ukraińskie bojówki napadły kościół w Kisielinie, w powiecie horochowskim. „Dzień był pochmurny. Koło godziny 11 zaczął padać deszcz. Ludzie jak zwykle ciągnęli na sumę z okolicznych wiosek, ale nielicznie. W czasie mszy św. czasem szeptali, że coś się stanie, bo w pobliżu domów okalających kościół od zachodu i północy kręcą się uzbrojeni Ukraińcy. Po nabożeństwie chór, jak zawsze, zaśpiewał Żegnaj Królowo… i ludzie zaczęli wychodzić. Ze wszystkich stron nadbiegali upowcy” – wspominał Włodzimierz Sławosz Dębski, były mieszkaniec miasteczka.
Wierni cofnęli się do kościoła i zaczęli chować w bocznej kaplicy oraz na korytarzu plebanii połączonej z kościołem. Podczas gdy Ukraińcy weszli do głównej nawy, mężczyźni na piętrze plebanii zorganizowali obronę. Dębski wspominał: „Zbiegłem przerażony na korytarz I piętra i spostrzegłem teraz dopiero, że w rękach mam cegły. Pojawił się mój brat Jerzy, razem z nim zaczęliśmy tarasować drzwi klatki schodowej stojącymi kuframi, skrzyniami wyładowanymi wartościowymi przedmiotami i odzieżą, złożonymi tu na przechowanie przez znamienitszych obywateli. W najbliższych kilku minutach krzątało się już wielu”.
Tymczasem banderowcy wyprowadzili na dziedziniec kościelny, tych, którym nie udało się ukryć. „Szli za dzwonnicę, tą samą drogą, jak niegdyś chodzili w procesji. Była to ich ostatnia procesja. (…) Szedł Józwa [Pawłowski z Żurawca] z czapką w garści w jasnoszarej kurtce cajgowej, w juchtowych butach, na ugiętych nogach. (…) Jedna z dziewcząt w różowej bluzce, nieco przydługiej niebieskiej spódnicy (…) odeszła w bok i wtedy jeden z młodszych oprawców w cywilnym brązowym, jak na niego za dużym, ubraniu, strzelił jej w krzyż, następnie ściągnął z niej bluzkę i tanecznym krokiem podbiegł za prowadzoną grupą” – wspominał Dębski.
Po zamordowaniu wyprowadzonych ze świątyni, napastnicy przyszli szturmować plebanię. „Zaczęli rąbać u góry, gdzie drzwi nie były zatarasowane. Patrzyłem przerażony, jak ta zapora dająca tyle nadziei, rozsypuje się pod razami siekiery. Nagle z naszej strony stary Krupiński z wściekłością zaczął też rąbać i gdy się siekiery spotkały, bandyta przestał. Dziura była już znaczna. Podałem cegłę. Krupiński rzucił, potem szybko następną – usłyszeliśmy tupot nóg po schodach – uciekali” – Dębski zawiadomił lamentujące kobiety o odparciu ataku, co uspokoiło trochę sytuację.
Ukraińcy podpalili schody, ale ogień udało się zdusić (używając moczu) na tyle, że nie przedostał się za drzwi. „Bandyci strzelali z rzadka, bezładnie, strzelali przez okna. Ostrzał szedł również od ogrodu, od strony południowej, obijając górne partie ścian z tynku. Aby temu zaradzić, ksiądz proboszcz Witold Kowalski zaczął zasłaniać okno poduszką, jako że niby przez poduszkę kula nie przejdzie. Bandyta strzelił, kula przebiła poduszkę i głowę, przechodząc przez kość policzkową, wychodząc uchem. Napchało też pierza w ranę, ale ksiądz żył, leżał na kanapie i raz po raz wstrząsały nim drgawki. Kobiety się nim zajęły. Z czasem się uspokoił i oprzytomniał. Był to pierwszy ranny” – wspominał Dębski, który niedługo potem został poważnie ranny w nogę od wybuchu granatu. Obrońcy wytrzymali jednak wszystkie ataki i kolejne podpalenie parteru plebanii. Około północy bandyci ustawili się w kolumnę na rynku i ze śpiewem odeszli.
„Następnego dnia rodziny pomordowanych zgromadziły się, by przenieść zwłoki z rowu do wspólnej mogiły koło dzwonnicy. Odkopywane zwłoki były nagie i obrzęknięte, trudno rozpoznawalne. Henryka Kraszewskiego rozpoznała Regina Jurkowska po skarpetce. Kobieta z rozprutym brzuchem, to była Markowska, będąca w zaawansowanej ciąży”.
Włodzimierz Sławosz Dębski stracił nogę, ale walczył jeszcze w 1944 roku w 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Napisał książkę Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska. Ożenił się z Anielą Sławińską, która także była wśród obrońców kościoła. Ich synem jest Krzesimir Dębski, znany kompozytor muzyki współczesnej i filmowej (m.in. do Ogniem i mieczem w reżyserii Jerzego Hoffmana). Skomponował także muzykę do dokumentalnego filmu o Kisielinie, Było sobie miasteczko, zrealizowanego przez Tadeusza Arciucha i Macieja Wojciechowskiego.
Mimo ulewnego deszczu i trzech kilometrów drogi jaka dzieliła mały przysiółek Niedźwiedzie Jamy od Kisielina, na sumę do miasteczka wybrała się Rozalia Szyszko, matka pięciorga dzieci. Te zostały w domu z ojcem Konstantym. Kiedy od strony Kisielina zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny, przestraszony mąż ukrył czworo najmłodszych dzieci w domu ukraińskiej rodziny Szkoropadów. Sam, zaś z sąsiadami wybrał się do Kisielina. Jego najstarsza, 11-letnia córka Alfreda w tym czasie biegała przerażona po okolicy, starając się znaleźć schronienie. „Do późnych godzin nocnych przesiedziałam ukryta w łanie pszenicy, skąd obserwowałam łunę pożaru nad Kisielinem i pobliską Joachimówką”.
Gdy wróciła do Szkoropadów, spało tam tylko jej rodzeństwo. W końcu przyszedł też jej ojciec przekonany, że jego 28-letnia żona Rozalia zginęła w Kisielinie. Zapewne pod wpływem szoku zabrał najstarszą córkę (zostawiając czwórkę młodszych dzieci śpiących w opuszczonym, ukraińskim domu) i z innymi Polakami poszedł kilka kilometrów do Zaturzec, a potem do Łucka, skąd wyjechał na roboty do Rzeszy. Po wojnie wrócił do Polski, by odnaleźć porzucone dzieci. Małymi Szyszkami zaopiekowali się Ukraińcy.
U Szkoropadów został najmłodszy, roczny Władzio. Trzyletnią Gienię wzięła do siebie Jewdolaja (Dunka) Sokoliuk, Henia – wdowa Maryna Hnatiuk, a sześcioletnią Julię – Wiera i Rodion Andrijczukowie z sąsiedniego Żurawca. Ich syn, 19-letni wówczas Aleksander (Szurik), należał do UPA i uczestniczył w pogromie Kisielina. Julia zapamiętała: „Co jakiś czas zaglądali do nas bandyci szukający polskiego dziecka. W takich momentach moja przybrana matka ukrywała mnie pod wysoko układanymi na łóżku poduszkami. Pewnego razu banderowiec wpadł do domu tak nagle, że zastał mnie w izbie… Kazał nalać sobie wódki, wyjęty z kabury pistolet położył na stole, usiadł i przywołał mnie do siebie. Kiedy podeszłam do stołu, nalał mi kieliszek wódki i kazał wypić”. Julia wypiła i usłyszała, że może już żyć spokojnie. Zemdlała. W 1944 roku razem z Andrijczukami została zesłana na Syberię, jako rodzina banderowca. Wróciła w rodzinne strony, pracowała w kołchozie. Po polsku już mówić nie umiała. Konstanty Szyszko ostatecznie odnalazł dwoje swoich dzieci: Gienię – w 1948 roku i trzy lata później Władzia, który jednak zmarł już w 1954 roku.
Joanna Wieliczka-Szarkowa, „Wołyń we krwi 1943”, Wydawnictwo AA
źródło: Fronda
http://www.youtube.com/watch?v=ZlzmXYdKY8w
http://www.youtube.com/watch?v=6Dfk_zdJaKs
http://wolyn1943.eu.interii.pl/
http://www.youtube.com/watch?v=chW0q2haTEc
http://www.youtube.com/watch?v=O90jLAqGygs
http://www.youtube.com/watch?v=qZ6isgb8Zyg
http://vod.gazetapolska.pl/4695-obejrzyj-zeby-zrozumiec-co-sie-wtedy-stalo-cz1
http://prawy.pl/historia/3467-lista-135-sposobow-mordowania-przez-upa
W czasie gdy prywatne firmy dotknięte kryzysem zaciskają pasa, Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych w Warszawie lekką ręką wydała ponad 62 mln zł na nową siedzibę. Do dyspozycji 300 urzędników będą 5320 mkw. powierzchni biurowca i 184 miejsca parkingowe.
Organizacja Lasy Państwowe opiera się na zasadzie samofinansowania. Dzięki temu Lasy nie korzystają z pieniędzy podatników – poinformowała nas Anna Malinowska, rzecznik prasowy Lasów Państwowych. Jej zdaniem zmiana siedziby Dyrekcji Generalnej była konieczna i niezbędna. – Obecne biuro dyrekcja wynajmowała od Instytutu Badawczego Leśnictwa. Podobnie czyniły pozostałe podległe instytucje, takie jak Centrum Koordynacji Projektów Środowiskowych, Centrum Informatyczne LP i Zakład Informatyki LP – mówi Malinowska. Rocznie na wynajem powierzchni biurowych Lasy Państwowe wydawały ok. 2,5 mln zł. Nietrudno więc wyliczyć, że inwestycja w nową siedzibę zwróci się za blisko 25 lat.
Budynek przy ul. Grójeckiej 127 w Warszawie do tej pory należał do grupy Aviva. – Powierzchnia biurowa nowej siedziby Dyrekcji Generalnej wynosi 5320 mkw., biurowiec ma 184 miejsca parkingowe. Koszt zakupu nowego budynku to 62 mln 640 tys
źródło: Gazeta Polska codziennie
Od Redakcji Prawy Las
Teraz już wiemy, dlaczego na 2013 rok tak okrojono wydatki na drogi leśne. Tylko czy będzie tak przez 25 lat?
Czas na podsumowania
Niebawem minie właśnie rok od likwidacji Inspekcji LP, czyli pozbycia się jednego z elementów zarządzania lasami przez Dyrektora Generalnego. Chodź struktura ta za poprzedniego Głównego Inspektora LP działała w wielu obszarach pod wielkim znakiem zapytania, a sam wspomniany nazywany jest „Likwidatorem Inspekcji” to jednak mimo wszystko nie tylko samą nazwą, ale i dostarczanymi informacjami z terenu pozwalała ogarniać tą bardzo nielubianą sferę zarządzania lasami. Kontrolowani, bowiem czuli respekt przed inspektorami zarówno Dyrektorzy Regionalni, Nadleśniczowie i wszyscy pracownicy LP.
I co się stało?. Dyrektor Generalny został praktycznie sam sobie na własne życzenie z tzw. „warszawką” bez żadnej wiedzy, systematycznie tracący w zasadzie wszystko na korzyść Dyrektorów Regionalnych, którzy rosną w tzw.„siłę”. Przepływ informacji pomiędzy nimi jest praktycznie żaden, polega na tym, że Dyrektor Generalny może wiedzieć tylko tyle ile chce mu przekazać Dyrektor Regionalny i to tylko takie informacje, które są korzystne dla nich, czyli wszystko jest w należytym porządku i nic złego się nie dzieje.
Wydział kontroli skupiony obecnie w DGLP praktycznie nic nie robi. Inspektorzy siedzą w domach i czekają na „zlecenia”. Jeżeli już znajdzie się tzw. „robota” np. skarga do rozpatrzenia to wysyłani są po dwóch, trzech na tydzień, dwa gdzie sprawy można załatwić w kilka dni.
Wydziały kontroli skupione przy Dyrektorach Regionalnych mające za zadanie sprawowania kontroli instytucjonalnej w LP reprezentują bardzo różny poziom fachowości. Skupiają również osobowo od kilku do kilkunastu pracowników. Wielką bolączką tych wydziałów jest brak zupełny ekonomistów z prawdziwego zdarzenia, którzy dostarczaliby informacji, co się dzieje tak naprawdę z pieniądzem w firmie, czy podejmowane decyzje w sferze wydawania ich są racjonalne – słuszne czy nie.
Wydziały kontroli bazują nadal na systemie oceny pracy nadleśniczych 0-1, a więc na poprzednim, złym programie kontroli i oceny. Taki system nie oceni obiektywnie Nadleśnictw, w wielu obszarach skupia się na rzeczach zupełnie nie istotnych.
Obecnie prowadzone kontrole okresowe w RDLP na terenie całej Polski kończą się wynikami bardzo dobrymi, (bo innych nie może być). Czy ma to w ogóle jakiś sens?.Jak może Dyrektor Regionalny kontrolować się sam?.
W jego przecież interesie leży ażeby oceny były tylko bardzo dobre. Nie chodzi przecież o pokazanie „prawdy”. I nadal są równi i równiejsi (pupilki dyrektorów). Ich nie można oceniać poniżej oceny bardzo dobrej. Cała obecna kontrola w lasach to jest jakieś wielkie nieporozumienie. Nad całymi lasami tyka przecież wciąż ogromna bomba a tu jeszcze dochodzi fakt braku rzetelnej informacji z terenu dla Dyrektora Generalnego, – co tak naprawdę się dzieje w firmie.
Podsumowując można postawić stwierdzenie „Obyśmy tylko nie obudzili się z ręką w nocniku Panie i Panowie”?.
W przyszłym tygodniu posłowie Platformy Obywatelskiej zaczynają zbierać podpisy pod projektem ustawy likwidującej pewne przywileje związków zawodowych. Projekt powstaje w parlamentarnym zespole ds. wolnego rynku. Co prawda przewodniczący zespołu, poseł PO Michał Jaros zapewnia: „Jesteśmy zwolennikami związków, ale nie boimy się mówić o tym, co złe. Związkowcy powinni traktować to zajęcie, jako działalność społeczną”.
Projekt idzie właśnie w takim kierunku i zakłada likwidację etatów związkowych w firmach oraz pozbawienie związków prawa do pomieszczenia na terenie przedsiębiorstwa, a także przywileju zbierania składek związkowych przez pracodawcę – tak główne założenia projektu ustawy opisuje dziennik „Rzeczpospolita”.
Zapowiedź złożenia projektu wywołała pełne oburzenia komentarze ze strony związkowców. „W ten sposób władza realizuje zapędy dyktatorskie” – ostrzega szef OPZZ Jan Guz. Natomiast rzecznik NSZZ Solidarność Marek Lewandowski nazywa rzecz „polityczną zemstą” i dodaje, że działalność związkowa w Polsce będzie zagrożona.
Zdaniem rzecznika projekt powstał w wyniku odwetu za ostatnią publiczną aktywność związkowców. W grudniu 2011 roku Solidarność zaczęła zbiórkę podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. Niedawno podjęła krytykę zmian w kodeksie pracy, dotyczących uelastycznienia czasu pracy. Na sobotnim kongresie PiS-u w Sosnowcu przewodniczący „S” Piotr Duda zaatakował bezpośrednio premiera Donalda Tuska, nazywając go tchórzem i kłamcą.
To wystąpienie skłoniło senatora PO Jana Filipa Libickiego do nazwania Piotra Dudy „politycznym bandytą” i podjęcia inicjatywy rewanżowej. Wystąpił do premiera o zgodę na napisanie „ustawy antyzwiązkowej”. Co prawda sam projektu nie pisał, ale zamierza o niego walczyć w senacie. Formalnie władze klubu PO nie wydały zgody na tę inicjatywę, ale autorzy projektu liczą na poparcie nawet dwóch trzecich klubu.
Napięcia na linii związkowcy–obóz rządzący będą miały swój ciąg dalszy. Po czerwcowym zerwaniu obrad komisji trójstronnej na lipiec planowane jest kolejne posiedzenie tego ciała i Ministerstwo Pracy wysłało już do partnerów społecznych zaproszenie. Związkowcy nie zamierzają się na nim pojawić, natomiast kontynuują przygotowania do planowanej na wrzesień ogólnopolskiej manifestacji.
Może być gorąco, jeśli PO pójdzie w kierunku ograniczenia praw związkowców, reakcją może być ich radykalizacja i jeszcze większa koordynacja działań konkurencyjnych organizacji pracowniczych. A klimat gospodarczy temu sprzyja.
Źródło: www.plwolnosci.pl
Donald Tusk nie pierwszy już raz obciąża winą za sytuację energetyczną Polski swoich poprzedników. Odegraną w czasie Konwencji PO śpiewkę zaprezentował już dwa lata temu podczas konsultacji z klubami parlamentarnymi w sprawie polskiego przewodnictwa w UE od 1 lipca 2011 roku. Już wtedy wskazał na śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jako winnego. Donald Tusk obwieścił wówczas, że musiał przyjąć tragiczny w skutkach pakiet energetyczno-klimatyczny, ponieważ jest to wynik rzekomego zobowiązania podjętego przez Lecha Kaczyńskiego.
Tymczasem, jak wykazywali wielokrotnie politycy PiS, podjęta przez Tuska decyzja była jedynie skutkiem ich nieudolności. Komitet Europejski Rady Ministrów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego przyjął polskie stanowisko w sprawie pakietu klimatyczno-energetycznego
9 lutego 2007. Wśród wielu ważnych postanowień, zawierało ono kluczowy punkt- potwierdzenie roku 1990, jako bazowego dla Polski. Jako jeden z sygnatariuszy Protokołu z Kioto, wypełniliśmy z wyprzedzeniem i nadwyżką przyjęte zobowiązania. Zredukowaliśmy emisję CO2 o ponad 30 procent. Znaczy to, że zapisana w propozycjach Komisji Europejskiej redukcja 20 proc. do 2020 roku w stosunku do roku 1990 (średnio dla całej Unii Europejskiej) była dla nas bezpieczna.
20 lutego 2007 roku podczas Rady ds. Środowiska Naturalnego politycy PiS zaprezentowali korzystne dla Polski stanowisko, a minister Anna Fotyga potwierdziła je na Radzie ds. Ogólnych i Stosunków Zewnętrznych. Właśnie takie stanowisko zaprezentował śp. Lech Kaczyński w Brukseli w marcu 2007 r. Polskie priorytety znalazły się w tekście „Konkluzji Rady Europejskiej”.
Jedynym elementem kompromisu, jaki został wówczas zawarty była kwestia wiążącego,
a nie indykatywnego charakteru zobowiązania rozumianego jako wartość średnia dla całej UE. Negocjacje były rzeczywistym sukcesem UE. Prezydent przewidywał, że ustalenia są na tyle ambitne, że najwięksi emitenci, np. Niemcy mogą mieć kłopoty z jego wypełnieniem
i trzeba będzie bardzo twardo negocjować porozumienie, ponieważ przypuszczalnie zechcą przerzucić na słabszych część swoich ambitnych zobowiązań. W wynegocjowanych warunkach Polska zyskiwała, paradoksalnie, z powodu upadku wielu gałęzi przemysłu po 1989 roku. Zamykane zakłady pracy przestawały emitować gazy cieplarniane. Dlatego rok bazowy mieszczący się w okresie rozpoczynającym transformację w Polsce był dla nas taki ważny.
W marcu 2007 roku prezydent Lech Kaczyński wracał z Brukseli z tarczą. Zamknął usta krytykom posądzającym go w każdej sytuacji o awersję w stosunku do Unii Europejskiej i obronił narodowy interes – pisała minister Anna Fotyga na portalu wPolityce.pl w czerwcu 2011 roku.
Niestety rząd Jarosława Kaczyńskiego nie miał szansy na dokończenie negocjacji. Polityczne stery przejęła partia Donalda Tuska. Mimo, że media powtarzały do znudzenia o „twardych negocjacjach Tuska” niewiele za tym stało. W styczniu 2008 roku KE przedstawiła Polsce propozycje indywidualnego celu. Rząd Tuska dał się złapać na haczyk. Redukcję wprawdzie zmniejszono do 13-14 procent, ale zmieniono rok bazowy na 2005! Cały nasz wysiłek został więc zaprzepaszczony. Zamiast dyktować warunki innym krajom, staliśmy się zakładnikiem założeń niemożliwych do spełnienia!
Donald Tusk w dalszym ciągu odgrywa swoją sztukę w marnym teatrzyku niepamięci. Liczy, że propaganda wyprze fakty, a Polacy zapadną na zbiorową amnezję.
Stefczyk.info: Panie ministrze, premier Donald Tusk powiedział podczas wczorajszej konwencji PO, że to Prawo i Sprawiedliwość przyjęło niekorzystne dla Polski warunki pakietu klimatycznego, dodatkowo wspólnie z Angelą Merkel i wersji „hard”. Jak to było naprawdę?
Prof. Jan Szyszko, były minister środowiska, poseł PiS: Zachowanie Donalda Tuska jest doprawdy niewytłumaczalne. Premier albo nie rozumie co zrobił przyjmując pakiet klimatyczno – energetyczy, albo nie ma pojęcia na jakich zasadzać ma działać. To ewidentne działanie na szkodę kraju. Osobiście w tej sprawie napisałem list otwarty do pana premiera, odbyła się również debata w Sejmie, po której wysłałem kolejny list do premiera, załączając stenogram z rozmów śp. Lecha Kaczyńskiego, które odbyły się na szczycie europejskim. Dlatego należy wyraźnie powiedzieć, że winę za przyjęcia pakietu klimatycznego ponosi premier Donald Tusk.
Co Prawo i Sprawiedliwość zrobiło aby zmienić niekorzystne dla Polski zapisy?
Równocześnie do toczącej się w tamtym czasie dyskusji, proponowaliśmy rozpoczęcie renegocjacji założeń pakietu. Doskonale wiedzieliśmy i wiemy, że założenia pakietu blokują użycie tak ważnych surowców dla polskiej gospodarki – węgla kamiennego oraz węgla brunatnego. Dodatkowo Polska musiała by zrezygnować ze wszystkich korzystnych osiągnięć zawartych w protokole z Kioto. Warto zaznaczyć, że pakiet klimatyczny uzależnia polską gospodarkę od obcych technologi, obniża jej konkurencyjność i zmusza polskie działy produkcyjne(energetyka, papier – red) do emigracji poza granicę UE.
Jaka była reakcja premiera na propozycję renegocjacji ustaleń?
Premier kategorycznie odrzuca wszelkie próby rozmów na ten temat. Równocześnie zgadza się, aby Komisja Europejska sama renegocjowała ustalenia z 2008 roku, gdzie podczas szczytu, premier Tusk zaakceptował i podpisał pakiet klimatyczno – energetyczny. KE zdominowana przez Niemcy, Francję oraz Wielką Brytanię, praktycznie cały czas zmienia tamte ustalenia, wprowadzając korzystne dla siebie rozwiązania. To śmierć dla polskiej gospodarki, dlatego pakiet klimatyczny w obecnej formie, na którą całkowicie zgodził się premier Tusk, nadaje się tylko do rezygnacji z uczestnictwa w nim.
Dlaczego KE tak bardzo zależy na zmianach?
Z punktu widzenia konwencji klimatycznej Polska powinna odnieść korzyści finansowe, gdyż dokonała redukcji emisji gazów cieplarnianych. Oznacza to, iż unijna „stara 15.stka” powinna wypłacić Polsce pieniądze, natomiast pakietem klimatycznym odwrócono tę sytuację i nasz kraj musi ponieść koszty z nim związane. Proszę zwrócić uwagę, iż 90 proc. złóż węgla znajduje się na terenie Polski. Pakiet blokuje użycie tego surowca, więc gołym okiem widać komu zależy na wprowadzeniu zmian.
Czego premier może się łapać, gdy ws. paktu zrzuca winę na Prawo i Sprawiedliwość”? Może ktoś podrzucił mu taki pomysł?
To jest stara strategia premiera, całej Platformy Obywatelskiej w połączeniu z koalicyjnym PSL. Najpierw coś negocjują, potem wszem i wobec chwalą się sukcesem, następnie gdy „sukces” okazał się porażką, wycofują się z tego zrzucając winę na opozycję. Pakiet klimatyczny to jedna kwestia, dalej jest budowa dróg, mostów, czy zwrot unijnych pieniędzy związanych z rolnictwem.
Jak wyglądały więc działania premiera w temacie paktu klimatycznego?
Pierwsza konferencja prasowa obyła się 14 grudnia 2008 roku, kiedy przyjmował pakiet klimatyczny. Wówczas powiedział, że jest to sukces na miarę tego, który wynegocjował premier Kazimierz Marcinkiewicz, bowiem Polska otrzyma 60 mld euro. Po 2-3 tygodniach skorygował swoje osiągnięcia i powiedział, że otrzymamy tylko 60 mld złotych, a po 3 miesiącach deklarował już, że sukcesem jest, iż Polska nie będzie musiała płacić. Obecnie jesteśmy na etapie ostatniej fazy – obarczenia winą Prawo i Sprawiedliwość. Dlatego moja konkluzja jest następująca – premier nie wie co to jest pakiet klimatyczno – energetyczny i nie rozumie, że działa na szkodę państwa. Jednocześnie zrzucą winę na śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To oburzające.
źródło: www.stefczyk.info.pl
|
Najnowsze komentarze
Ostatnie wpisy
|