Na Przystanku Woodstock w rozmowie z Ołdakowskim – dyrektorem muzeum Powstania Warszawskiego jeden z uczestników wyraził następującą opinię: „Powstanie było głupie, niemądre. Zginęło 200 tys. ludzi, bezpowrotnie zniszczono skarby kultury narodowej. To są skutki.” Myślimy, że odpowiedzią na tę tezę, forsowaną przez współczesne „polskie jelity” z GW na czele, jest poniższe opowiadanie pana Witolda Gadowskiego.
Strasznie wysoko podnieśli nam poprzeczkę ci chłopcy przedwojenni, rocznik dwudziesty. Jak pisał o nich Jeremi Przybora – często ginęli, do wyboru bardzo mało mieli. Problem w tym, że nam ten bardzo mały wybór w narodowej spuściźnie pozostawili. Pomimo że wyginęli niemal doszczętnie, to cały czas po tej wojnie mamy takie odczucie jakby stali przed nami i uważnie się nam przyglądali spod przymrużonych powiek. Czasami nawet mam wrażenie, że obserwują nas z lekkim rozbawieniem, bo oni przecież mieli wielkie poczucie humoru, ci chłopcy przedwojenni.
Mam oczywiście na myśli, że patrzą z rozbawieniem nie tylko na te nasze obecne, grubo powojenne wybory – czy zostać urzędnikiem w Unii Europejskiej, czy może lepiej mieć gabinet stomatologiczny lub butik w dobrym punkcie. Ich bawią raczej nasze rozterki po tym, kiedy już wybraliśmy i mamy ten gabinet i to biurko i tę sieć hurtowni. Wtedy bowiem przychodzi kolejna rocznica i chcąc nie chcąc porównujemy się do chłopców przedwojennych.
Jak byśmy postąpili, gdyby ktoś przyszedł i zechciał nam zabrać te wszystkie gabinety i hurtownie i warzywniaki, te posady i profity? I przy okazji wyrzucił na bruk razem z dziećmi i rodzicami. A potem jeszcze podpalił dom. Stawiamy zatem w myślach znak równości i po jednej stronie umieszczamy cały ten czas przeszły dokonany chłopców przedwojennych, a po drugiej stronie znaku usiłujemy wpisać swoje ewentualne wybory. A oni na nas patrzą spod tych swoich przymrużonych powiek.
Przecież możemy tylko gdybać, co my byśmy zrobili, gdyby ktoś przyszedł podpalić nasz dom i kolbami w drzwi załomotał. Bo co oni by zrobili na naszym miejscu, to wiemy aż za dobrze i dlatego to nas tak nieznośnie uwiera – oni nie pozostawili nam najmniejszej szansy ani miejsca na wątpliwości. Nawet szkoda strzępić język, wszyscy wiemy, co zrobiliby chłopcy przedwojenni na naszym miejscu. Ta oczywistość aż boli. Dlatego rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego to nie jest łatwe święto. Powiem więcej, to nie jest święto do świętowania, to jest święto raczej do pamiętania. I do porównywania.
Prawdę mówiąc, niektórzy nie mogą z tym żyć do tego stopnia, że do legendy chłopców przedwojennych dorabiają własne interpretacje oraz teorie. To taka nieodparta potrzeba, żeby uciec od ewentualnej własnej małości. Ja absolutnie nie chcę wyjść na taniego moralistę nawołującego innych do bohaterstwa, gdy mnie samemu z oczywistych powodów nie można powiedzieć sprawdzam. Ja mam do chłopców przedwojennych stosunek niemal bałwochwalczy i są dla mnie wzorem niedoścignionym. Nie może inaczej być, bo wyznaję pewna zasadę, którą kiedyś sformułował Leopold Tyrmand.
Budzi się we mnie głęboki sprzeciw, kiedy słyszę, gdy ktoś poucza innych, jak powinni się zachować w sytuacji ekstremalnej. Zwłaszcza gdy jest to tak zwany niepraktykujący bohater – gawędziarz. Bo to mi przypomina o własnej niepewności co do mojej ewentualnej postawy. Stąd mówię o chłopcach przedwojennych, jako moim wzorcu i nawet kiedy jestem zmuszony do deklaracji, to robię to zawsze w trybie warunkowym, że chciałbym umieć i chciałbym potrafić i chciałbym mieć tę odwagę. Deklaruję jedynie wolę, nie pewność. Jednak deklaruję także, że gdybym nie potrafił, to byłaby porażka mojego życia. Nie uciekam od siebie.
Piszę to wszystko, bo napotkałem dzisiaj jeden z najgłupszych wykrętów, jakim ludzie usprawiedliwiają obawę o własną postawę. Bo właśnie dobrowolna ofiara uczestników powstania, ich gotowość do śmierci, ich brak wahania, odwaga, powodują, że dręczą nas trudne pytania o nas samych, że bezwiednie usiłujemy wyobrazić sobie naszą własną postawę w takiej chwili. Pytanie jak wytłumaczyć akurat Amerykanom ofiarę Powstania Warszawskiego trąci wręcz skondensowanym kretyństwem. Powtórzę – zadano pytanie, jak wytłumaczyć Amerykanom, którzy czczą własną ofiarę Fortu Alamo i w wielu innych miejscach, że ofiara jest potrzebna. Ale to nie jest skondensowane kretyństwo, to jest raczej skondensowana do karykaturalnych rozmiarów niepewność co do własnego ja. To jest faktycznie ucieczka od siebie.
W rocznicę powstania ludzie uciekają od siebie na różne sposoby. Jedni na przykład tłumaczą swoją niechęć moralnym terrorem, który zmusza ich do minuty milczenia w godzinie W. Naprawdę, kiedyś przeczytałem, że to przemoc moralna. Jeszcze inni wybierają ucieczkę klasyczną – powstańcy byli bohaterscy bez dwóch zdań, ale już dowódcy, którzy wydali rozkaz do powstania to zbrodniczy idioci. W związku z tym jest to narodowa(!) hańba, a skoro tak, to delikwent nigdy udziału w haniebnym przedsięwzięciu nie weźmie. Z tego aż przebija domyślne pragnienie, że nikt także nie weźmie tego za złe delikwentowi.
Delikwent, którego mam na myśli, chce uciec od siebie, ale jak najbliżej. Ot, tak nie dalej niż z Żoliborza na Nowy Świat. Tam zaś, w lokalu „Nowy Wspaniały Świat” można nareszcie swobodnie pogadać o pantryjotyzmie. Wspomnieć o dziadkach, którzy brali udział w Powstaniu Wielkopolskim, żeby nikt nie pomyślał, że jest przeciwko powstaniom generalnie. Koniecznie nadmienić o hitlerowskich siepaczach, którym rzucono na pastwę nasze dzieci. Także mimochodem nadmienić o siostrze babci, która wniosła rodzinny wkład w powstanie. Nie zapomnieć o zbombardowanym domu dziadków.
Żeby słuchacze mieli pewność, że delikwent już nie musi składać żadnych ofiar. Żeby nikt nie miał najmniejszej wątpliwości. W jego rodzinie kontyngent ofiar już został wyczerpany na kilka pokoleń naprzód. Niech teraz inni składają ofiary za przyszłość jego nowego wspaniałego świata. Niech nikt nie ma mu za złe. On jest czysty.
Najnowsze komentarze